To (raczej) nie jest queer

Była wówczas godzina dziesiąta rano. Promienie słońca padały na powierzchnię fal pod kątem dosyć ukośnym i za dotknięciem ich światła, rozłożonego przez załamanie się jakby w pryzmacie, kwiaty, skały, odziomki, muszle mieniły się po brzegach siedmiu kolorami słonecznego widma. Był to cud, uroczystość dla oka — owa gra barwnych odcieni, istny kalejdoskop kolorów: zielonego, żółtego, pomarańczowego, fioletowego, niebieskiego, błękitnego; słowem, cała paleta szalonego kolorysty.

Jules Verne, 20000 mil podmorskiej żeglugi

Cykl zdjęć, który Maurycy Gomulicki na prośbę redakcji wybrał do publikacji w tym numerze „Widoku”, roboczo – cykl nie jest ukończony – ale znacząco zatytułowany jest Night Flight to Venus. Imię Venus zapewne w równym stopniu odnosi się do drugiej, licząc od Słońca, planety Układu Słonecznego i lotu w niezbadaną, pobudzającą wyobraźnię sferę kosmosu, co do rzymskiej bogini miłości. Jest ten bestiariusz, jak mówi o nim autor, kontynuacją serii Minimal Fetish. Artysta chętnie posługuje się cyklami obrazów, które powstają za pomocą aparatu fotograficznego – czy też raczej oka skorelowanego z nieprzeciętną wyobraźnią i uwrażliwieniem na rzeczy nieoczywiste i w szerokim tego słowa znaczeniu bujne. Zdjęcia ze zbioru Minimal Fetish, który znalazł finalny kształt i określoną narrację w fotoalbumie wydanym cztery lata temu (2010), różnią się jednak od prezentowanego tu fragmentu nowej serii.

Fotografie opublikowane w książce to kolekcja detali orbitujących wokół erotyki i jej kultu uprawianego przez autora. Mamy tu duże zróżnicowanie (projekt powstawał kilka lat): są zdjęcia ust manekinów, ale i dziewczyn, plastikowe ręce, ale i prawdziwe paznokcie z mniej lub bardziej perfekcyjnym manicure, neonowe w kolorze rajstopy rzucone na malinowe prześcieradło i smukłe kobiece nogi w siatkowych pończochach itd. itd. Tworzą swoisty, autorski alfabet przedmiotów, wzorów, deseni, zjawisk i podniet połączonych na ogół (ale nie zawsze) wspólnym mianownikiem nasyconego koloru. Tytułowy „minimal” odnosi się do kompozycyjnej zasady ograniczającej zdjęcie do wąskiego na ogół kadru, co maksymalizuje tym samym intensywność obrazu, która najpełniejszy stan osiągnęła w fotografiach pokazanych na wystawie pod tym samym tytułem (Galeria Leto, Warszawa, maj–czerwiec 2010).

Ta wystawa – prezentowany na niej wybór zdjęć – jest bezpośrednim poprzednikiem Night Flight to Venus. Choć relacja pomiędzy oboma cyklami jest płynna, a dynamika i zasada kompozycyjna w zasadzie ta sama, to tym razem artysta podsuwa nam zestaw całkiem innych skojarzeń. Mówiąc: bestiariusz, przywołuje ekskluzywne wydawnictwa rejestrujące niezwykłe zjawiska przyrodnicze i atlasy rzadkich a pięknych okazów fauny. Nie zawsze oczywiste kształty na zdjęciach, nasycone neonowymi barwami, transponują kobiece ciało w formy przywodzące na myśl świat mieszkańców raf koralowych, ciepłych, egzotycznych mórz czy trudnodostępnych głębin. Jesteśmy na wyższym poziomie odrealnienia ciała.


Istotny jest sposób, w jaki powstają zdjęcia – nie w wyniku umówionych sesji z udziałem zaproszonych modelek, przy użyciu wybranych akcesoriów w specjalnie przygotowanym studio, ani w trakcie wędrówek z aparatem w poszukiwaniu interesujących znalezisk – ale podczas uprawiania seksu czy, jak mówi autor, „celebrowania rozkoszy”. To wysoce skondensowany fotoreportaż z łóżka oświetlonego ultrafioletowym światłem, skupiony na formie będącej wehikułem koloru, który dla autora jest jednym z fundamentalnych elementów przeżywania rozkoszy. Wyestetyzowanie do granic możliwości sprawia, że te dokumenty spełnienia przekierowują naszą uwagę na swoje inne możliwe sensy. W cyklu Night Flight to Venus autor bardziej niż na akcesoriach intensyfikujących erotyczne doznania skupia się na kobiecym ciele, które przyobleczone w neonową bieliznę, kadrowane w nieoczywisty sposób kieruje nasze skojarzenia ku podmorskim światom.

Imaginarium, którym przy tej okazji karmi się Gomulicki, rozpięte jest pomiędzy internetowymi kolekcjami zdjęć podmorskiej fauny, stronami fotografów przyrody, którzy publikują swoje coraz doskonalsze zdjęcia metalicznie połyskujących pajęczych oczu, falujących niczym falbany ukwiałów czy neonowych wypustek jadowitych zapewne ślimaków, a mniej lub bardziej zapomnianymi autorami, jak choćby Maurice'em Maeterlinckiem z jego filozoficzno-przyrodniczymi studiami, pełnymi fantastycznie plastycznych i obfitujących w dramatyczne sceny opisów silnie antropomorfizowanego życia owadów i roślin (Inteligencja kwiatów, Życie pszczół), Robertem Stillerem i jego wizją tropików z Córki długozębych czy Jules'em Verne'em i światami odkrywanymi przez jego bohaterów.

To bogactwo artysta umiejętnie sublimuje w na wskroś współczesne obrazy, o których sile i energii decyduje synkretyczne połączenie minimalistycznej formy z maksymalną saturacją barw – nieodzownym znakiem atrakcyjności płciowej w świecie natury. W ten sposób tyłek dziewczyny staje się oczami ważki, a końce obcasów różowymi różkami ślimaka. Najtrafniej charakter tych zdjęć określił sam artysta, mówiąc o nich jako „o rozpasanej fotografii przyrodniczej”.

Publikacja zdjęć Marycego Gomulickiego w „Punkcie widokowym” jest wbrew pozorom zaskakująca i być może jest rodzajem wyrazistego wyjątku potwierdzającego panującą w tym numerze „Widoku” queerową regułę. Bo to chyba jednak nie jest queer. Nie idzie tylko o oczywistość, że artysta jest na wskroś heteroseksualny i afirmacją tej opcji się zajmuje, operując przy tym znanym i przyswojonym przez kulturę zestawem akcesoriów erotycznych (bielizna, szpilki, pończochy) – zgoda, że daleko bardziej wyszukanym niż przeciętnie. Nie tylko jednak nie dąży on do destabilizacji znaczeń seksualności i płciowości, które zostały im przypisane kulturowo, ale wręcz przeciwnie, działa na rzecz ich wzmocnienia, nadając im atrakcyjną wizualnie oprawę – wzmaga efekt. Gomulicki nie powadzi politycznej walki w niczyim imieniu, nie interesuje go budowanie tożsamości na sprzeciwie, nie napędza go rebelia. Ewentualne „przekroczenia”, które można by próbować czytać z jego prac, nie są „przeciwko”, ale zawsze „za”. Nie kieruje nim potrzeba protestu, lecz przyznane sobie prawo i realna potrzeba do głębokiej, uprawianej na własnych prawach afirmacji całego szeregu zjawisk. Gomulicki tworzy przestrzenie celebracji, a nie emancypacji. Takie są jego kompetencje. Mówi: „W przyjemności niewiele jest miejsca na heroizm”. Wszystko to sytuuje go, jak mi się wydaje, poza głównym nurtem i dynamiką działań spod znaku queer.

Jedyne, co ma ewentualny queerowy posmak (o ile uznamy, że queer to wszystko, co nie jest standardem), to nieuleganie normom kulturowym i ich represyjnej sile, która w tym przypadku działałaby za sprawą „dobrego gustu”. Artysta, choć bardzo mu niechętny, to również na tym polu nie prowadzi jednak żadnej walki i nie czuje się wykluczony ze względu na swój wyrafinowany smak i upodobania.

Znacznie bardziej niż teoria queer pasuje tutaj zapomniana (chyba) tradycja dziewiętnastowiecznego écriture artiste. To w XIX wieku właśnie heterogeniczna natura świata w ogóle, a kultury w szczególe, doszła do pełni głosu i sławiona była pismami wybitnych i przenikliwych obserwatorów, którzy, co ważne, programowo zainteresowani byli swoją współczesnością: braci de Goncourt (Edmonda i Jules’a), Théophile’a Gautiera, Jorisa-Karla Huysmansa i innych. Mogliby oni utworzyć grono patronackie dla queer – jeśli nie ojców chrzestnych, to przynajmniej stryjów. To wiek XIX i jego artyści jako pierwsi upowszechnili przekonanie o równorzędności różnych kultur i tradycji, a przy tym rozwinęli zjawisko „podróżowania estetycznego”, które Gomulicki uprawia zarówno w sensie dosłownym, wyprawiając się (z aparatem) w bliskie i dalekie krainy geograficzne, jak i przenośnym, podróżując po sieci i literaturze czy tworząc obrazy nieznanych rajów i ich mieszkańców. Iście Huysmansowska jest jego umiejętność sugerowania nowych jakości, innych wymiarów, nowych skali znaczeń, które kryje codzienna powłoka życia. I dalej, wspólna im jest potrzeba zamiany szarzyzny na niezwykłość. Nie chodzi jednak o udziwnienie (jakby się na pozór mogło wydawać), lecz o uintensywnienie tego, co można nazwać emocjonalnym niepogodzeniem się ze stanem rzeczywistym („jestem niewolnikiem estetyki”, mówi o sobie artysta).

Za wielką zaletę i siłę kolejnych projektów Maurycego Gomulickiego uznaję to, że próbującym się do niego dobrać krytykom zręcznie i mimochodem wytrącają one z rąk wszelkie narzędzia, jakich dostarcza współczesna humanistyka. Gomulicki nie tylko nie obawia się patrzeć wprost – czujnie i niewinnie zarazem – ale też nie waha się sprawozdawać tego, co właśnie zobaczył.

Istnieje niewątpliwie w tworzonych przez niego obrazach siła wyzwalająca z konwencji, ograniczeń, stereotypów – siła czystego i bezwstydnego zachwytu, którego nie warto jednak kanalizować w żaden polityczno-społecznie użyteczny proces. Szkoda zachwytu.