Ela
i nie jest istotne, co z nas zrobią, ale co sami zrobimy z tego, co z nas zrobiono1.

Przesadna – przyznaję – była moja radość, gdy usłyszałem, że „Widok” zamierza opublikować tekst polemiczny wobec mojej książki i jednocześnie zachęca mnie do odpowiedzi. Wiadomo, że większość polskich tytułów z dziedziny humanistyki przechodzi zupełnie bez echa, otrzymując jedynie zdawkowe odnotowania w prasie naukowej. Niektóre wprawdzie spotyka zaszczyt rzeczowych, w pełni krytycznych recenzji, ale tylko nielicznym udaje się wywołać poważną dyskusję. W wielkiej euforii zasiadłem więc do lektury artykułu Piotra Sadzika o tyle zgrabnym, co wielce obiecującym tytule Ale, mając na widoku ożywczą konfrontację myśli, stylów i doświadczeń, ale z każdą kolejną stroną nadzieje te stopniowo wygasały, a początkowy entuzjazm ulatniał się, oddając pole już to zdumieniu, już to rozbawieniu, w finale rozczarowaniu, wreszcie obojętności. Ale jakby nie było, spędziłem z Sadzikiem kilka bezsennych nocy, rozbierając go raz po raz do rosołu i mam nadzieję, że teraz nie odmówi mi satysfakcji.
Warto na wstępie powiedzieć w kilku słowach, o czym jest moja książka, zwłaszcza, że w artykule Sadzika takich, podstawowych informacji nie znajdziemy. Jerzy Jarzębski w recenzji zamieszczonej w „Blizie” 2016 nr 3(27): Spotkanie przy rue Helder i dalsze etapy uwodzenia. O książce „Genet Gombrowicza. Historia miłosna” Piotra Seweryna Rosoła) zanim w ogóle przystąpi do oceny kreśli zasadnicze tematy jakie w książce tej podejmuję. I Wy pewnie uważacie, że jest to praktyka ogólnie przyjęta? No cóż, nie przez Sadzika, u którego na dziesięciu stronach ani słowa o uwodzeniu (ani podmiotu, ani pisania), relacji z Paryżem, języku pragnienia, złu, pracy wyobraźni, czystości i brudzie, zbrodni, fantazmacie, masturbacji…, ale przede wszystkim ani słowa o tym, że chodzi tu o „studium komparatystyczne” (s. 122), więc bohaterem książki jest nie tylko Witold Gombrowicz, ale również – co dziwnym trafem umyka uwadze Sadzika – Jean Genet.
Nie powinienem nawet wspominać o pominięciu drugiego mojego imienia ani o błędnym uznaniu Karola Radziszewskiego, autora dwóch ilustracji opublikowanych w książce, za autora projektu okładki. Och, w końcu to takie drobiazgi. A jednak muszę o nich wspomnieć, bo omyłkowo będące nieświadomą zapowiedzią prawdziwych nadużyć, zapoczątkowują wszak trzy świadome linie Sadzikowej argumentacji – linię celowych przemilczeń, linię nieobecności tego, co wewnątrz (tekstu), i jednoczesnej nadobecności tego, co na zewnątrz (dowolnie wybranego kontekstu), oraz niemniej wyraźną linię sprytnej podmiany jednego podmiotu innym podmiotem.
To prawda, że akurat sam tytuł książki (Genet Gombrowicza. Historia miłosna) udało się Sadzikowi poprawnie zapisać, ale cóż z tego, gdy z czterech jego elementów tylko jeden (Gombrowicz) wydał mu się godny przywołania, choć nie doczekał się należytej refleksji. Jasne, że mogę zrozumieć, dlaczego słabiej czującemu się na obcym gruncie „recenzentowi” Genet zdaje się po prostu żenujący, bo obok wielu innych elementów także i ten „powracający z mechaniczną regularnością francuski pisarz” zwyczajnie przeszkadza w sprowadzeniu tej historii do jakiegoś jednego i koniecznie jednoznacznego wymiaru. Ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że pisarz francuski miałby nie powracać, mniejsza czy z mechaniczną, czy nie regularnością, w książce, która jemu przecież jest poświęcona.
Zupełnie nie mogę też pojąć, dlaczego Sadzik zapomina o tym, że książka ta jest historią, co znajduje odzwierciedlenie w samym, co prawda zamieszczonym dopiero na końcu, Układzie zdarzeń (Wejście-Rozpoznanie-Spotkanie-Rozstanie-Wyjście) a przede wszystkim wybijającej się na pierwszy plan perspektywie biograficznej i fabularnej. I tego szczególnie pojąć nie zdołam, dlaczego recenzent pomija także fakt, że książka ta jest o miłości, czego świadectwem każdy z jej rozdziałów, będący kolejnym etapem relacji zmierzającej od uwiedzenia aż do rozstania, po drodze napotykającej właściwe sobie figury, języki, obrazy, lektury…
Wskutek tychże drastycznych cięć w obszarze Sadzikowych dociekań nie ma już Geneta, nie ma ani Historii ani miłosnej, a pierwsze imię autora książki (bo drugiego też nie ma) skutecznie zastąpione zostaje imieniem (przypadkowo tylko takim samym) autora Ale wymyślającego swoją nieistniejącą książkę. Co zatem pozostaje? Rosół (z) Gombrowicza. Opinia kulinarna. W stylu: wystrój wprawdzie ciekawy, atmosfera może i nie najgorsza, ale potrawy nieświeże, drinki banalne, kawa zbyt gorzka, zupa za słona, ciasto za słodkie, itd. A w ogóle to obsługa zajęta wyłącznie sobą.
Wyjaśnieniem tego dość zdumiewającego trybu Sadzikowej „lektury” mogłaby być silna fascynacja praktykowanym przeze mnie czytaniem-pisaniem, zawsze przecież stojącym w kontrze do interpretacji, tyle że w wykonaniu tego akurat „czytelnika” doprowadzonym do absurdu. „Twórcze czytanie” (wyraźnie widać to w książce) nie oznacza wcale – jak się Sadzikowi wydaje – tak daleko posuniętej dowolności w doborze tematów czy takiej władczej arbitralności w narzucaniu znaczeń, ferowaniu wyroków. Sama zaś technika takiej „gastroopinii” rzeczywiście przypominać mogłaby styl ataków Gombrowicza, przeprowadzanych „od kuchni” i z użyciem nad wyraz częstym słownika kulinarnego. Tyle tylko, że jego jawnie „performatywna” krytyka kultury francuskiej, jak sądzę, (s. 76) „dzięki ironii nigdy nie zatraca się w śmieszności”, czego już o wersji Sadzikowej (udającej opisową) powiedzieć nie można.
Pominięcie trzech czwartych zagadnień obecnych w książce byłoby karykaturalnym wcieleniem dialektyki obecności i nieobecności, właściwej – to fakt – opisywanej przeze mnie historii. Takie wyjaśnienie zakładałoby jednak, że Sadzik „błędnie odczytał” książkę, której – wszystko na to wskazuje – w ogóle nie przeczytał. No, ale zamiast szukać jakichkolwiek wyjaśnień (a tym bardziej usprawiedliwień) dla takiej dzikiej praktyki a naiwnej beztroski, pozwólcie, że ograniczę się wyłącznie do ustalenia faktów, a Wam pozostawię zbadanie przyczyn.
Oczywiście, doskonale rozumiem, że żadna recenzja nie jest w stanie podjąć wszystkich wątków obecnych w recenzowanym tekście i może wcale nie miałbym żadnych „ale” do Sadzika, gdyby nie to, że jego „recenzja” właściwie nie podejmuje żadnego z wątków obecnych w moim tekście. Bo nawet Gombrowicz (a więc jedyny element tytułu, który przypadł do gustu Sadzikowi) nie ma większego związku z tym zakochanym (bynajmniej nie w teorii poststrukturalnej czy jakiejkolwiek innej) Gombrowiczem, którego próbuję przyłapać in flagranti w zdarzeniach wziętych z życia i z literatury.
Nie będę ukrywał (zresztą sami może słyszeliście to i owo), że moja praca doktorska (która stanowi fundament tej książki) rzeczywiście wzbudziła skrajne emocje i równie skrajne opinie. O ile jednak dotąd praca zgodnie była uznawana zarówno przez jej zwolenników, jak i przeciwników za całkiem nieszablonową, Sadzik dla odmiany, choć daleki od jakiegokolwiek ryzyka (w tym zwłaszcza intelektualnego), nie tylko sugeruje, że „można by zaryzykować wręcz stwierdzenie, że przy wszystkich pozorach subwersji strategia Rosoła jest dalece poczciwa i konserwatywna“, ale wytrwale dąży, nawet i wbrew sobie, do konkluzji, w której „korowody” moich zdań „obarczone” zostają „deficytem obiecywanej odkrywczości”.
Przyznaję ze smutkiem, że zaciągając mnie z powrotem do szkoły – „pomimo znamion perwersji jesteśmy tu jednak w szkole, w której prymus podnosi palec, by wypowiedzieć wyuczony przed lekcją frazes…” – Sadzik w dużej mierze osiąga swój cel, skoro usadzony raz w pierwszej („prymus”), raz w ostatniej („przesadnie buńczuczny”) ławce, zmuszony jestem wspominać dawno minione dzieje. Dziwna to jednak szkoła, w której nauczyciele dają się złapać na „znamiona perwersji” i „pozory subwersji”, które po tylu latach doświadczenia biorą fałszywie za niecodzienne zdarzenia, a czujny i prawdziwie niepokorny Sadzik donosi, że kolega zdążył się wyuczyć kilku zaledwie frazesów, a wszystko, co niby wymyślił – proszę Pani – w rzeczywistości ściągnął od innych! Niedobrze, choć i to wciąż jest – zdaniem Sadzika – „zadowalające opanowanie” jakiegoś tam słownika.
Zapytacie pewnie: jak to możliwe? A, bardzo prosto. Wiecie już, że opinia Sadzika dotyczyć ma ledwie ćwiartki książki, choć nie wiecie jeszcze, że powiedzieć aż tyle, to wciąż nic nie powiedzieć. Gdyż właściwie powinienem być wdzięczny Sadzikowi za to, że jego zapał do cytowania gaśnie w miarę kolejnych kartkowanych stron tak, że nie cytuje już niczego ani z drugiej, ani z trzeciej części Rozdziału Drugiego, ani nie cytuje niczego z żadnej z dwóch części Rozdziału Trzeciego (czyli ostatniego), a do innych (poza Wejściem i częścią pierwszą Rozdziału Pierwszego) zagląda ostrożne i z umiarem. Bo gdy wreszcie sięga po jakiś cytat, aby podetrzeć nim (podeprzeć się nie da) swą kulawą argumentację, to z miejsca go wyrywa, rozsadza, przycina, tak długo podlewa jakimś dziwnym wywarem, aż ten mu zwiędnie.
Ta prawie ćwiartka nie została więc całkiem przemilczana, spotkał ją los o niebo smutniejszy, stała się bowiem nie tylko zwykłym pretekstem dla Sadzikowych rozważań (jasne, że każdy ma prawo do swobodnych rozważań, tylko po co udawać, że pisze się artykuł o czyjejś książce?), ale i prawdziwym antytekstem dla książki, z której ponoć pochodzi. Przykłady? Tu każdy właściwie „cytat” jest dobrym przykładem, więc komplet (stron przeszło dwadzieścia) przesyłam redakcji, a dla Was wybrałem najzabawniejsze. Odkręcanie takich przekrętów nie sprawia może wielu trudności, ale domyślacie się chyba, że zajęciem jest czasochłonnym, a wyjątkowo nużącym. Cóż jednak miałem zrobić, gdy Sadzik wymyślił sobie moją-swoją książkę, a ja sobie przecież Sadzika nie wymyśliłem? NA PRZYSTAWKĘ Zdania z książki, które albo tracą w „recenzji” znaki zapytania, albo tracą swój właściwy podmiot, albo jedno i drugie. Błahostka? No niezupełnie, bo w ten właśnie sposób to, co u mnie było pytaniem albo czyimś przekonaniem, u Sadzika okazuje się – taka widać przekorna jego natura – „moim” twierdzeniem, które następnie poddaje niezwykle surowej, miażdżącej wręcz ocenie, szybko zapominając że w istocie… ocenia sam siebie.
U Sadzika tak: „Zdaniem Rosoła […], sprzeciwiając się »nazwaniu, udomowieniu« plątanina problemów, które aktywizuje Genet, stanowi »resztę niezamieszczoną w dziele i ukrywaną przez Gombrowicza obok dzieła«”. Ale u mnie inaczej (s. 60): „Pytanie więc czy właśnie Genet zdolny jest ujawnić tę »resztę«, której Gombrowicz nigdy nie zamieścił w swym dziele, lecz stale ukrywał obok dzieła w formie obiektywnego (na ile to tylko możliwe) zapisu swojego istnienia w codzienności […]. Pytanie ważne o tyle, o ile tajemnica owa rzeczywiście istnieje albo jeszcze nie została odszyfrowana, albo w ogóle istnieje wciąż jakiś sens w ujawnianiu jej sensu”. Nie tylko więc z mojego pytania Sadzik robi „moje” twierdzenie, ale w tym nowo powstałym twierdzeniu z rozbudowanej refleksji tyczącej się Kronosu (czyli tej „reszty” ukrywanej przez lata „obok dzieła”: „Pozostało mi jeszcze coś w zapasie, ale tej reszty – bardziej prywatnej – wolę nie zamieszczać”) robi jakąś „plątaninę”, z której istotnie trudno mu się będzie wyplątać. Ja pytam, czy jakakolwiek tajemnica w ogóle jeszcze istnieje (i sugeruję wcześniej i później, że raczej nie), a Sadzik, że owszem istnieje, i że jest nią… ta plątanina. I takich kwiatków, panie, więcej w tym sadzie.
Niepomny podobnych „subtelności”, sadzi bowiem galopem nie tylko przez drobne szczeliny, lecz i przepastne rowy tej historii, a jednocześnie kręci się dookoła Wojtek jak skazaniec na więziennym deptaku. I w tej pogoni za własnym ogonem, będącej jakimś pokrętnym zaprzeczeniem „kryminału” (którym książka „po części jest” zdaniem przywołanej a wciąż tajemniczej recenzentki), zgrzany niemiłosiernie dobiega jakże przewrotnie błyskotliwej konkluzji: „Rosół występuje […] w roli mistrza pola semiotycznego, nad-czytelnika, który zawsze wie lepiej i którego pewność jest całkiem mocno ugruntowana”. Z pewnością jest mocno ugruntowana, gdy się zdaniom odbierze wszystkie znaki zapytania, ale mimo najmocniejszego nawet ugruntowania wyprowadzona przez Sadzika na nieznane dotąd morza i przestworza traci wnet grunt pod nogami. Bo naprawdę nie ulega żadnej wątpliwości, że gdy się zbyt gwałtownie nasadzi kurę na jajo, to nie będzie z tego nawet sadzonego.
Im dalej w las, tym więcej drzew. Nie dla mnie, dla Sadzika. „Z tego względu specyficzna i ambitna metoda, którą obiera Rosół staje się raczej »archeologią niezapisanych doświadczeń« i utraconych możliwości niż interpretacją poszczególnych składowych samego dzieła”. Czemu znów zasadza znak przypisu na końcu zdania, sugerując że pochodzi ono z książki (a znów nie pochodzi)? Posłuchajcie (s. 14-15): „Myśl bowiem – to może najważniejsza myśl jednego i drugiego dzieła/tekstu – nie jest czymś narzuconym z zewnątrz, wymiernym efektem racjonalnej spekulacji […] lecz […] pragnie być archeologią niezapisanych doświadczeń […]”. Oto więc prawdziwie specyficzna i ambitna metoda, którą obiera „recenzent” – ze zdania dotyczącego myśli wyrażonej w jednym i drugim dziele/tekście, która „pragnie być” (acz nie „jest”) „archeologią niezapisanych doświadczeń”, on robi moją „metodę” i odnosi ją do jednego (nie wiadomo którego) dzieła. Czy tyle wpadek wystarczy, bym mógł już nazwać dowcipną metodę Sadzika „archeologią nienapisanej książki”?
No może jeszcze jedna. „W tym miejscu – powiada autor Ale – książka również udziela kolejnej pozornej riposty. Chodzi w niej przecież o folgowanie »estetycznej pokusie literackości, która być może jest najwyższą stawką talentu, ale i największym zagrożeniem dla prawdy tekstu«”. Naprawdę nieważne już, w jakim miejscu książka wymyślona przez Sadzika udziela takiej czy innej riposty, ale w mojej książce „estetycznej pokusie literackości” kosztem prawdy tekstu poddaje się w jednym miejscu (s. 52-53) nie moja książka, lecz pisanie, nie moje, lecz Gombrowicza i Geneta postawionych przed dylematem Barthes’a – sprzeciw czy przyjemność pisania, reakcja czy uległość wobec stylu.
A to nie wszystko, bo Sadzik nie tylko stawia mnie przed nie moim dylematem, ale i dylemat ten zamienia na jeszcze inny i tym razem za mnie go nawet rozwiązuje: „[…] ale takiego świadomego misreading dopuszczałby się może wobec nich obydwu sam Rosół. Trudno jednak odpędzić od siebie przeczucie, że ten agon o własną pisarską wyjątkowość nie przynosi tu żadnego Bloomowskiego ocalenia przez zniekształcenie”. Ejże! Najlepiej chyba odpędzić od siebie przeczucie, choćby i najczarniejsze (a przy okazji dowiedzieć się wreszcie, czy naprawdę nie zawiodło), zaglądając do (Nie)porozumienia, gdzie kwestia agonu (nie mojego, ale i nie Sadzikowego) została już postawiona. Można też zajrzeć do innych rozdziałów tyczących się „walki o uznanie” albo wręcz całą książkę przeczytać, która dotyczy przecież agonu Geneta i Gombrowicza. Bo zniekształcenie, które miałoby być ocaleniem, nie oznacza wcale takiego pospolitego Sadzikowego niedokształcenia, które zmierzać musi nieodmiennie do stracenia.
Zamiast lektury „czytelnik” ten jednak sadzi się dalej na równie dowcipne insynuacje: „Z tego względu za przesadnie buńczuczną może uchodzić sporządzona przez autora autodefinicja jego projektu: »radykalna reinterpretacja poszukująca wewnątrz tekstu (biografii) zapoznanych wątków i ukrytych możliwości (poszukująca utraconego innego)«”. Ale u tego autora, czyli u mnie (s. 89), jakoś mało tej „buńczuczności”: „U schyłku życia raz jeszcze podjąć musi próbę wyswobodzenia się spod ciężaru własnego Ja, pragnie bowiem zrzucić brzemię historii, która się już wypełniła, a ustanowić inną, która mogła się wprawdzie wydarzyć, ale nigdy się nie wydarzyła. […] W tym ruchu autodestrukcji, nieustannego przekraczania siebie, niebędącego jednakże destrukcją, lecz radykalną reinterpretacją poszukującą wewnątrz tekstu (biografii) zapoznanych wątków i ukrytych możliwości (poszukującą utraconego innego), szczególne miejsce zajmie właśnie Genet, który również od dawna świadomy jest tego, że wypełniając własną legendę, stał się własnym karykaturalnym sobowtórem. […]”.
Czy zgodzicie się ze mną, że kolejne pomylenie mnie z bohaterami książki – tym razem uznanie próby wyswobodzenia się przez Gombrowicza z własnego wizerunku oraz walki Geneta z własną legendą za „autodefinicję mojego projektu” nie tylko „może uchodzić za przesadnie buńczuczne”, ale definitywnie takie po prostu jest?

W porządku. Wystarczy tych pseudo-cytatów (reszta niech będzie ową „resztą”. „Może kiedyś… Później”). No, ale takie rozkoszne psikusy – mam rację? – nie są zabawą tak całkiem pozbawioną konsekwencji. Czas zatem na DANIE GŁÓWNE Naczelnym zarzutem wydaje się to, że „tradycję intelektualną” (tylko którą? Bo Sadzik utrzymuje, że poststrukturalistyczną, podczas gdy książka trzyma się akurat antynowoczesności) sprowadzam do „zbioru zetlałych klisz”, „poststrukturalistycznych klisz”, „gąszczu teoretycznych klisz”, „klisz” (jak rozumiem zwykłych, po prostu) oraz „czegoś w rodzaju metek wypierających możliwość podjęcia refleksji”. Nadto ciągle powtarzam znane „formuły”, inkrustuję swój wywód „oczywistościami”, „hasłami” (uprawiam notorycznie „lifting martwych haseł”), cały korowód patronów swojego przedsięwzięcia sprowadzam do „retorycznego ornamentu”, a przekonujący wynik ich złożonego procesu myślowego zastępuję „momentalnością sloganu”. Innymi słowy, „atrakcyjne wydawałoby się tropy” owszem podejmuję, ale jedynie jako „automatycznie stosowane wytrychy wytwarzające wciąż te same rezultaty”, fundując przy tym „kolejną odsłonę poststrukturalistycznego façon de parler”. Na wstępie udzielam co prawda wielu deklaracji (moja retoryka jest „mocno deklaratywna”) i „zapewnień”, np. o szacunku wobec idiomatyczności, ale w istocie odmawiam tylko „rytualną inkantację” bądź „mantrę”. Słowem, Ale to już było…
To, że Sadzik żadnej refleksji nie podejmuje, nie powinno być jednak argumentem na rzecz tego, że książka do refleksji nie skłania. Jeśli mantrą okazuje się jedna moja myśl zamknięta w jednym akapicie na pierwszej stronie Wejścia, a tylko dla niepoznaki oddzielona średnikami przez Sadzika, to czym będzie takie nagromadzenie epitetów (slogan, metka, klisza, refren itd., itd.) na 10 stronach, które miały być chyba przeznaczone na recenzję książki? Z drugiej strony, jeśli nawet przywoływanej (do porządku?) recenzentce nie udało się uniknąć „kliszy” w jednym zaledwie opublikowanym na okładce zdaniu, to gdybym ja na 464 stronach zebrał klisz choćby i 464, to i tak chyba nie wypadłbym najgorzej?
Co więcej, Agata Bielik-Robson („jedna z recenzentek“, choć zapewne niejedyna „oszukana”) nie dość, że sama stworzyła recenzję-kliszę, to jeszcze „padła ofiarą tej perswazji“ (tej – tzn. mojej „buńczucznej autodefinicji“, która – w rzeczywistości – nie jest ani moją, ani autodefinicją). Czy Sadzikowi nawet nie zakiełkuje w głowie, że jakiś recenzent mógłby przeczytać książkę, zamiast poddawać się bądź nie perswazji jej bohaterów, biorąc ją za perswazję autora? Zobaczcie, jak łatwo dziś wpuścić w maliny uznanych badaczy swoją nie-swoją perswazją, która przekona ich do wypisywania swoich nie-swoich banałów.
No niepotrzebnie na wstępie pochwaliłem Sadzika za to, że udało mu się poprawnie zapisać tytuł, bo tym razem… no cóż… prawie. Bielik-Robson pisze: „Piotr Seweryn Rosół przełamuje…”, a Sadzik, że „Genet Gombrowicza przełamuje…”. Taki drobiazg, zamiana autora na pół tytułu, ale w obliczu zamiany „perswazji” Geneta i Gombrowicza na „moją” perswazję Sadzik w tej (podwójnej) pomyłce nieświadomie sam obnaża swój przekręt. Powiada wszak, że recenzentka padła ofiarą mojej perswazji, ale cytując z kolei jej „recenzję-kliszę”, powraca niejako do wyjściowego podmiotu autodekonstrukcji, zamieniając mnie z powrotem na Geneta Gombrowicza. I jak się w tych zamianach nie pogubić, skoro nawet ten niezmordowany poszukiwacz cudzych głosów (co prawda wyłącznie tych już „całkowicie osłuchanych”) we własnym tekście chyba nieświadomie zamienia z powrotem to, co sam ledwie w poprzednim zdaniu zdążył już zamienić? I nie jest to nawet autodekonstrukcja, lecz, szczerze mówiąc, zwykła autodestrukcja. Dajmy spokój.
„Efektem jest jednak inkrustowanie wywodu oczywistościami”. Nie rozumiem, skąd to „jednak” (takie pozorne zdziwienie). Skoro „sieć możliwych odniesień” powstaje z zetlałych klisz (i czego tam jeszcze), to efektem („oczywiście” a nie „jednak”) musi być inkrustowanie wywodu oczywistościami. W tym „inkrustowaniu” znów jednak dostrzec pragnę fikuśnie puszczone do mnie oczko. Sadzony bowiem takimi klejnotami, oznaczać może, że sam wywód, jaki jest, jeszcze nie wiadomo (może i nieoczywisty?), a tylko na powierzchni przez tę nieszczęsną sadzonkę taki oczywisty się zdaje. Ale kończąc lekturę, pożegnać się muszę i z tą nadzieją, gdyż okazuje się, że autor Ale nie zechciał nawet spróbować tego rosołu, co go sam z Gombrowicza ugotował, zadowalając się wyłowieniem pływających na powierzchni ok.
Oto i jego przepis na prawdziwie oryginalne danie. Krwisty befsztyk zalać gęsto sosem takiej czy innej, ale koniecznie dotąd nieużywanej teorii, aby okazał się (wbrew sztuce kulinarnej) jeszcze bardziej krwisty. Bez żalu chyba mogę stwierdzić, że owszem ja się do tego przepisu nie zastosowałem oraz że takie dania nie bardzo mi smakują. Ale jeśli Sadzik zechciałby zajrzeć jednak do mojej książki, to znalazłby tam nie tyle może aż tak „oryginalne” danie, ale – kto wie? – jeden czy dwa takie sosy? On jednak rozpoznaje tu wyłącznie znane sobie skądinąd zjawiska. Ale gdy go zapytać, dlaczego właściwie mamy „zapomnieć o Foucaulcie?”, to nie bardzo będzie wiedział, dlaczego w ogóle mamy o nim pamiętać. Gdy zapytać, czym różni się moja lektura Porwania od wcześniejszych, które również sięgały po „stadium zwierciadła”, to on w ogóle tej różnicy nie dostrzeże.
Stąd chyba tyle pretensji: „nieodrobiona lekcja ze sprowadzonego tu do frazesów Derridy” sprawia, że „Rosół powtarza formuły o »niepowtarzalności i nieprzewidywalności zdarzenia«”. Więc jednak nie taki znowuż prymus, skoro nie odrabia lekcji? No, ale tu akurat odrabia inną lekcję, niż mu Sadzik zadaje, albowiem „formuły” te wcale nie pochodzą od samego Derridy, lecz od Dereka Attridge’a – to prawda, że silnie zainspirowanego lekturą Derridy, a jednak tworzącego własną wykładnię. Czyżby zdaniem Sadzika i on sprowadzał Derridę do frazesów? Dlaczego więc o jego „frazesach” w ogóle nie wspomina? A przecież one właśnie uruchamiają u mnie pracę czytania-pisania. Liczba mnoga („formuły”) też nie jest tu całkiem na miejscu, bo powyższe sformułowanie pojawia się dokładnie raz (na s. 28) i zresztą wcale nie dotyczy – jak z uporem utrzymuje Sadzik – mojej przesadnie buńczucznej „strategii”, lecz drogi pisarskiej, jaką przebywa Gombrowicz, „aby zachować niepowtarzalność i nieprzewidywalność zdarzenia, którym jest spotkanie z tą dziwnie bliską innością…”. Więc o czym my w ogóle mówimy? Dlaczego tak denerwuje Sadzika „niepowtarzalność”, a nie zajmują go słowa pojawiające się u mnie o wiele częściej, no choćby „Historia”, „miłosna”, „Genet”. Dlaczego ów „powracający z mechaniczną regularnością francuski pisarz” u niego jakoś nie powraca?
W sumie więc, o ile mogę sądzić, „klisz” czy „frazesów” jest w mojej książce o wiele, wiele więcej. Bo np. Lacan pojawia się tu nie tylko, jak chce Sadzik, wraz z „fazą lustra” (u mnie akurat „stadium zwierciadła”), ale i m.in. dialektyką oka i spojrzenia, trzema porządkami (aż strach je tu wywoływać), la Chose, jouissance, plus-de-jouir, obiektem małe a, pragnieniem). Foucault zaś nie tylko, jak donosi Sadzik, z szaleństwem, ale i m.in. z Nadzorować i karać (no w końcu Genet siedział w więzieniu), ars erotica i scientia sexualis, les Anormaux, spowiedzią, ujarzmieniem. Deleuze zaś poza Krytyką i kliniką przede wszystkim z masochistą, czyli humorystą, oraz sadystą, czyli ironistą. O tym ostatnim choćby Sadzik mógłby napomknąć, ale nie napomyka, bo to z pewnością zaprzeczyłoby jego zapewnieniom, że „korzystam […] chętnie z uruchamianej przez pisarza logiki prekursorstwa”. Bo tak chętnie z niej korzystam, że poświęcam pracę temu, aby pokazać, dlaczego w obliczu Geneta ta logika wsparta strategią sadyczną (wcześniej skuteczna) teraz akurat się… załamuje.
I choć głucho o tym w Ale, to sam „recenzent” idzie za tą strategią i raz po raz wali we mnie Sade’em. No, ale takie zagrywki wymagają jednak silnych argumentów, wyrazistej osobowości czy choćby nieco większej „perswazji”, bez których ironiczny Sade pozostaje jedynie niespełnionym marzeniem złośliwego Sadzika.
Może więc warto zapytać, co właściwie zaprowadziło autora Ale do takich absurdów? Zgadnijcie. To łatwe! Sama nieznajomość gombrowiczologii ujawniona już w pierwszym akapicie, który śmiało można by określić „banalnym” właśnie, choć ja – bezskutecznie poszukując wciąż choćby najdrobniejszych zalet Ale – wolałbym nazwać go po prostu popularnonaukowym. I tak bym pewnie zrobił, gdyby nie jedno „ale”. Z akapitu tego wynika, że z jednej strony gombrowiczologia „dawno już wykroczyła poza zestaw tematów suflowanych przez jej naczelnego przedstawiciela, samego Gombrowicza”, ale z drugiej, że „próby przekonfigurowania myślenia o Gombrowiczu” zaowocowały w ostatnim czasie „dostrzeżeniem w nim pierwszego postsekularysty czy prekursora refleksji nad biopolityką”. No to jak? Przekraczamy perspektywę Gombrowicza w taki oto sposób, że wciąż uznajemy za nim, że „był… przed wszystkimi” i tylko dodajemy kolejnych do tych „wszystkich”? No nie, zapewniam Sadzika, że gombrowiczologia od dawna ma się dużo lepiej.
I w takiej obłędnej optyce „każącej interpretatorom wybierać się na kolejne obszary”, aby zdobywać coraz to „bogatszą paletę etykiet” (które i tak wnet ulegną „uklasycznieniu”), i zmuszającej do dostrzegania wciąż w Gombrowiczu prekursora w takiej czy inszej materii wydaje się Sadzikowi, że moja propozycja „idzie z pozoru jeszcze dalej”. Ale czy ktokolwiek w takim kieracie daleko zajdzie, zmuszony do zastępowania jednej „palety etykiet” drugą paletą i prześcigania się jeszcze w pierwszeństwie tych palet? Tyle wysiłku na nic, i z tej rozpaczy chyba nie mogąc nadać zakochanemu Gombrowiczowi statusu „pierwszego zakochanego” (a jakiś nadać musi), nadaje mu Sadzik (i to jeszcze w moim imieniu!) status pierwszego „pre-poststrukturalisty”. Ale jeśli ja piszę o głębokiej zależności Gombrowicza od Geneta (co chyba wyklucza ślepe naśladowanie logiki prekursorstwa?), to równie dobrze Sadzik w swym konsekwentnym poszukiwaniu tejże logiki mógłby jednemu z nich (może obu?) nadać status nie pre-poststrukturalistyczny, lecz wręcz pre-postzależnościowy!
W tym szaleństwie nie ma nawet metody, bo z jednej strony „recenzent” powiada, że ja „swoją »metodę« ugruntowuję […] zgodnością z myśleniem o literaturze samego Gombrowicza”, ale z drugiej, zaledwie kilka linii później, że „obarczam Gombrowicza tym balastem“ (i to dokładnie tym samym „balastem”, którym Gombrowicz sam się jakoby obarczył, a teraz Sadzik mnie dodatkowo obarcza!). Zresztą jeśli „obarczam”, a nie „ugruntowuję”, to i tak nie takim znowu ciężkim balastem, bo u mnie – pamiętacie? – „horyzont nowości wyznaczać zdaje się późny Barthes”. Ale aby dłużej się tak nie „zdawało”, wystarczy przecież sięgnąć do indeksu zamieszczonego na końcu książki i odnaleźć tam, wśród wielu rozmaitych horyzontów, późnego owszem, jednego z najpóźniejszych… uczniów Barthes’a.
Więc w końcu jak? Poprzestaję na tym, co mi „sufluje” Gombrowicz, czy też, przeciwnie, obarczam go nową nie-nową paletą? Proszę się zdecydować i niepotrzebne skreślić. Inaczej ciągle będzie Panu „trudno oprzeć się wrażeniu” albo „trudno odpędzić przeczucie”, albo „trudno ustrzec się przed podejrzeniem”, a jednocześnie będzie Panu „oczywiście można wyrażać przypuszczenia”, „można mieć jednak poważne wątpliwości”, „można zaryzykować stwierdzenie”… wszystko Panu można, ale wskutek tego niby-Ale nam naprawdę trudno oprzeć się wrażeniu totalnej manipulacji.
I po tym wszystkim, mniej więcej w połowie drogi pośród ciemnego znalazłem się lasu, a co gorsza Sadzikowi wciąż się wydawało „że radzę sobie z takimi drobnostkowymi utyskiwaniami”. Jeśli więc to porwanie do szkoły, uwięzienie w poststrukturalizmie i dalsze zdrabnianie w „gąszczu teoretycznych klisz”, przyłapanie na ściąganiu i dalsze miętoszenie w logice prekursorstwa to tylko „drobnostkowe utyskiwania”, to zasiadłem sobie wygodnie, szykując siły na nowe, prawdziwie nowe przychwycenie. No, ale na DESER pojawił się tylko… kompot.
Sadzik też mnie chwali, a jakże! Ale w tych pochwałach, bardziej nawet niż w tych „drobnostkowych utyskiwaniach”, widać dopiero w całej rozciągłości właściwy wymiar tego nieporozumienia (w tym wypadku bez nawiasów). „Plasowanie Gombrowiczowskiego świata w napięciu wobec plajty norm – pisze Sadzik – jest oczywiście trafne”. Dziękuję, ale ja nie plasuję (ani jednego, ani drugiego pisarza) wobec plajty norm, lecz przeciwnie, wobec niezwykle dojmującej siły tychże norm. Przecież bez silnych i powszechnie uznanych norm do pomyślenia w ogóle nie jest możliwa patologia.
Dlaczego więc Sadzik, nie zważając zupełnie na sprzeczności, w które się zaplątał, dorzuca sobie kolejne: „Nie znaczy to jednak, że autor myli się, kiedy za podstawową właściwość Gombrowiczowskiego świata uznaje rozpad porządku normatywnego. Stanowczo pudłuje jednak, kiedy hiperbolizuje jeden tylko wymiar »anormalności«, uznając go przy tym za dominantę absolutną, choć niewysłowioną”. „Jeden tylko wymiar »anormalności«”? To znaczy który konkretnie z wysłowionych w książce? Pisania wobec literatury, czytania wobec interpretacji, marginesu wobec centrum, wykluczonego wobec władzy, szaleństwa wobec rozumu, niewiedzy wobec oczywistości, czy wreszcie homoseksualności wobec heteroseksualności? „Rozpad porządku normatywnego”? Halo? Jesteśmy w Paryżu, w maju roku 1963. Patologia nie jest innością w obrębie dopuszczalnych kodów, postaw i dyskursów, bo jest… poza obrębem, niedopuszczalna! I nie zrozumiem, dlaczego uważa Pan, że u mnie „anormalność” „zaczyna pracować wyłącznie w kontekście wypadnięcia z normy seksualnej”. Tyle wyczytał Pan z mojej książki? Taniej by wyszło kupić gazetę.
Dlaczego zamiast wygadywać takie niestworzone historie, nie zajrzy do historii stworzonej w książce, którą miał recenzować? Dlaczego nawet w trakcie kartkowania nie przyłapał mnie na takich np. oczywistościach (s. 193): „Inność zakłada bowiem uznanie przez Prawo, możliwa jest w świecie równości, różnorodności i tolerancji, w świecie akceptowanych anomalii, a świat tych dwóch akurat stwarza się wobec bezwzględnej hierarchii, jasno oddzielającej normalne od patologicznego i nigdy o tej hierarchii nie zapomina”. Powtórzę: nigdy o tej hierarchii nie zapomina! Jeszcze raz? Dlaczego Sadzik zapomniał? Wskazywać dalej Sadzikowi numery stron? Czy czas już o Sadziku zapomnieć?
I takim „pochwałom” nie ma końca, a towarzyszą im wskazówki, sugestie, nawet dobre rady, jak ta np.: „A gdyby prowokacyjnie zapytać o to, co może wynikać z Gombrowicza dla współczesnego myślenia o polityczności?“ albo ta: „Czy prywatna obsesja nie stwarza tu także szans dla radykalnego przeorientowania statusu wspólnotowych więzi?” No, no. Czy trzeba być aż tak „prowokacyjnym”? A nie można, przynajmniej na początek, poczytać o tym napięciu prywatne – polityczne w rozdziale o masturbacji, odnaleźć może te dylematy w nakreślonej tam figurze Diogenesa? Albo i zajrzeć do dalszych rozdziałów, tam gdzie „dialektyka Pana i Niewolnika łączy nadto w świecie Gombrowicza/Geneta erotykę z polityką, znajdując swój wyraz w sadyzmie i masochizmie […]” (s. 193) albo tam jeszcze gdzie wsparta miłością do chłopców (s. 331) „Paideia w swej integralności ogarniającej wszelkie dziedziny życia jawi się jako znaczące antynowoczesne continuum jego antropologii”. Albo i tam, gdzie dostrzegam wszelkie „ale” tej polityczności u Gombrowicza (aż do rezygnacji, „powrotu do domu” – idiotyzmu dnia powszedniego, po prostu, ale i w myśl Clémenta Rosseta). Albo i „ale” polityczności Geneta, o którą Sadzik – nie wiedzieć czemu – w tych sugestiach w ogóle się nie dopomina (bo jest oczywista? Dla mnie nie jest). Więc nigdzie nie stwierdziłem – co Sadzik stwierdził u mnie – że „prywatność, którą emanuje całe dzieło Gombrowicza, nie jest polityczna”, przeciwnie, ta książka właśnie jest poszukiwaniem „drogi, która prowadzi od prywatności do wspólnoty, od ojkos do polis, a więc i od patologii do normy. Drogi, którą wytrwale kroczyli obaj pisarze” (s. 87). Powtórzyć? Drogi, którą wytrwale kroczyli obaj pisarze. Taka jest moja książka, a jaka jest książka Sadzika?
Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie sugeruję przecież, że zmieściły się u mnie wszystkie zagadnienia świata, tylko dla porządku odnotowuję, że zmieściły się akurat te, do których zupełnie niepotrzebnie zachęca mnie Sadzik. Bo w tych „dobrych radach” mówi to, co znajduje się już w mojej książce (choć sam tego nie znajduje) i objawia jako najważniejszy temat Gombrowicza, pouczając, bym się tym pytaniom dokładnie przyjrzał. Albo dla odmiany pochwali nie moje myśli, tylko swoje własne, które – jak twierdzi – odnalazł u mnie, a wszystkiego, czego do tej pory nie znał, wciąż nie chce poznać. I po co w ogóle sięgać po jakąkolwiek książkę? Aby odnaleźć w niej swoje myśli, udając że to obce myśli, a obcych myśli w ogóle nie zauważyć?
Czy to jest ta „oferta przeżycia każdego pisarskiego projektu” ocalająca jakże cenne »ale«”? Ale za wszelką cenę. Ale albo wcale. W porządku, niech będzie, tylko czemu takie pokraczne to Ale, całkiem przekręcone, całkiem odwrócone, Ale/Ela czytane na wspak. Tylko, Państwo wybaczą, who the fuck is Ela? Ciotka kulturalna w tym walecznym chłopaku już się rozsiadła? I choć to wciąż nie tylko elaborat, ale i elaboracja, po co – proszę ujawnić – taka nieprzyzwoita kolaboracja?
Żal mi Sadzika. Naprawdę. Jeśli już za wszelką ceną chciał zaatakować książkę, mógł przecież wykorzystać jej prawdziwe słabości, ale wolał przekręcać zdania i myśli mówiąc że powiedziałem coś, czego nie powiedziałem, w nadziei, że nikt się już w tym rosole z Gombrowicza nie połapie. Ile w nim było kreatywności w walce z tak licznymi przeciwnościami, a ile widocznego wysiłku, aby nie zboczyć przypadkiem z własnej ścieżki na grząski zapewne teren opowiedzianej w książce historii. Doprawdy poświęcenie godne większej sprawy. Ale po co to Panu było? Ja przecież bardzo chętnie podjąłbym z Panem dyskusję o książce, ale pod jednym wszak warunkiem (proszę wybaczyć taką drobnostkę), pod warunkiem, że Pan tę książkę uprzednio przeczyta!
Żarty żartami. Pochwały pochwałami. Ale nadszedł już czas na zapłacenie całkiem wysokiego rachunku za tę wątpliwej jakości kolację. I ja – proszę Pana – wcale nie zamierzam go zapłacić. Nie tylko więc zachęcam do lektury, ale w obliczu zaistniałej sytuacji wzywam Pana publicznie do honorowego zrzeczenia się swojego honorarium za to Ale (właść. Ela), a jeszcze lepiej przeznaczenia go na cele dobroczynne, najlepiej krzewienia czytelnictwa, w tym czytania ze zrozumieniem. Choć w zamian niestety nie mogę załączyć wyrazów szacunku, to trzeba Panu wiedzieć, że gdybyśmy spotkali się znowu pierwszy raz, ale w innym sadzie…
1 Jean-Paul Sartre, Święty Genet. Aktor i męczennik, przeł. K. Jarosz, Słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2010, s. 55. [wytłuszczenie P.S.R.]